Dawny świat powraca – recenzja filmu „Hobbit: Niezwykła podróż”

 


Okresem, w którym przeżywałem rozkwit mojej fascynacji Tolkienem, było gimnazjum. To wtedy przeczytałem „Władcę Pierścieni”, „Silmarillion” i „Hobbita” i obejrzałem filmową trylogię Jacksona. W liceum polowałem na różna dodatkowe książki, jak pochłonięte przeze mnie jednym tchem „Niedokończone Opowieści”, wymęczone „Dzieci Hurina”, czy też bardzo ciekawa pozycja tolkienistyczna pt. „Klucz do Tolkiena”. Długo myślałem, że tylko to mi zostało. Wprawdzie słyszałem, że gdzieś tam, w odległej przyszłości ma zostać nagrany film na podstawie „Hobbita”, ale – szczerze mówiąc – nie za bardzo wierzyłem, że faktycznie powstanie ekranizacja tej powieści. Dopiero kilka miesięcy temu uświadomiłem sobie, że to jednak prawda – czeka mnie powrót do tej cudownej krainy, stworzonej przez najwybitniejszego pisarza wszech czasów. Szczęśliwie złożyło się to z pojawieniem się na półkach empików „Listów Tolkiena” – dawny świat zaczął powracać. Do kina poszedłem pełen obaw – modliłem się w duchu, żeby Jackson nie zepsuł mi tego święta. Specjalnie odczekałem kilkanaście dni, żeby być w do połowy pustej sali i nie usiąść obok gościa, który będzie ciamkał jedząc popcorn i siorbał pepsi przez słomkę. Na szczęście nie rozczarowałem się!

Wiedząc, że Jackson postanowił rozbić tą, stosunkowo krótką powieść na aż trzy filmy, bałem się trochę, że niektóre sceny mogą być sztucznie przedłużane. Na szczęście – poza samym początkiem w Shire – nic takiego nie miało miejsca. Fabuła jest raczej zgodna z książką, choć reżyser dodał też trochę od siebie. Zapewne niektórym z Was będzie to przeszkadzać, ale ja nawet cieszę się z wplecenia dodatkowych wątków  – szczególnie tego z Radagastem, który jest wyjątkowo sympatyczną postacią. Nie da się za to ukryć faktu, że film zupełnie nie jest w klimacie powieści. Jest to prequel „Władcy Pierścieni” w dosłownym tego słowa znaczeniu.

Bardzo fajnie wyszedł Jacksonowi dobór aktorów. Wydaje się, że Martin Freeman został wręcz stworzony, aby grać Bilo Bagginsa. Myślę, że sam Tolkien z przyjemnością obejrzałby jego grę – była to kwintesencja hobbickości. W filmie mogliśmy zobaczyć kilku starych znajomych z „Władcy Pierścieni”. Myślę, że była to konieczność. Trudno bowiem wyobrazić sobie innego Gandalfa, Elronda, Galadrielę, czy Sarumana.

Jackson po raz kolejny udowodnił, że potrafi świetnie oddać klimat Śródziemia. Zapierające dech w piersiach krajobrazy Nowej Zelandii przeniosły każdego oglądającego to tej mitycznej krainy. Wyjątkowa dbałość o szczegóły, niezwykłe efekty specjalne i dobre kostiumy – to wszystko sprawiło, że część tej magii, wypływającej z książek Tolkiena, przeniosła się na ekran. Z jednego nie mogę być jednak zadowolony – ze sposobu przedstawienia krasnoludów. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie byli oni za bardzo „ludzcy”. Rozumiem, że Jackson chciał pokazać ich różnorodność, ale, moim zdaniem, powinien pójść w tym samym kierunku, w którym poszedł kreując Gimliego we „Władcy Pierścieni”.

Zdecydowanym plusem filmu jest muzyka. We wcześniejszym akapicie pisałem, że Jackson potrafił świetnie oddać klimat Śródziemia, jednak nie byłoby to możliwe, bez cudownej pracy Howarda Shore’a. Ścieżka dźwiękowa jest może nieco gorsza, niż do „Władcy Pierścieni” (trudno stworzyć coś wspanialszego niż tamten soundtrack), ale i tak jest świetna. Szczególnie spodobała mi się pieśń Thorina Debowej Tarczy i pojawiające się na początku „shire’owe” motywy z Concerning Hobbits. Gdy film się skończył i pojawiły się napisy, siedziałem na swoim miejscu do momentu, aż skończyła się melodia końcowa.

Reasumując, uważam, że film „Hobbit: Niezwykła podróż” to bardzo dobre przeniesienie twórczości Tolkiena na ekran kinowy. Oczywiście, nie jest on idealny, ale widziałem tyle dużo gorszych ekranizacji, że nie pozostaje mi nic innego, jak mieć nadzieję, że kolejne części będą równie dobre. Nie mogę się doczekać momentu, gdy usiądę w sali kinowej, aby po raz kolejny przenieść się do Śródziemia!

Piotr Mroczko

Dodaj komentarz