Pyrkon 2016. Dzień II – relacja

Drugi, najdłuższy dzień festiwalu przyniósł kolejną dawkę emocji. Choć pozytywne odczucia po raz kolejny dominowały, wkradły się wśród nich powody do narzekań.

SOBOTA

Z wypoczęciem to wyszło średnio, ale festiwalowa ekscytacja wciąż trzymała mnie w pełnym gazie, więc sporo przed 10 wtargnęłam na teren MTP, żeby zająć sobie miejsce w kolejce na prelekcję pt. „Mitologiczny motyw podróży zaświatowych w fantasy”. Jaki był mój zawód, kiedy po dotarciu do sali naukowej natrafiłam na żółtą kartkę oznajmiającą, że pogadanka została odwołana. Zapewne podobnie czuł się tłum ludzi, który również zjawił się tam dla tego tematu. Postanowiłam jednak zostać na zastępczej prelekcji o sporo mówiącym tytule: „«Ale głupi ci Rzymianie» – o celtach i druidach.” Nie był to stracony czas i pozwolił zapomnieć o rozczarowaniu, które spotkało mnie z samego rana.

 

Później jednak było mniej optymistycznie. Bardzo chciałam się dostać na „Magię u Słowian”, więc prawie godzinę przed jej rozpoczęciem ustawiłam się w kolejce do Sali Ziemi, gdzie w końcu wpuszczono nas z jakimś 10-15 minutowym opóźnieniem. Jednak nikt nie narzekał, wszyscy obiecywali sobie świetny czas w magicznym świecie naszych przodków, więc z podekscytowaniem zajmowali miejsca.

 

I jak to zwykle bywa, gdy wiele się oczekuje – nadszedł wielki zawód. Pani, która miała poprowadzić temat, sprawiała wrażenie nieprzygotowanej, temat tak interesujący przekazywała w sposób przywodzący na myśl profesora, który sam nie wierzy, że jego wykład może być ciekawy. Żenada, wstyd i rozczarowanie. Nawet nie będę szukała nazwiska tej pani, ale za coś takiego powinno się dostawać zakaz realizacji ciekawych zagadnień. Wyszłam po jakichś 20 minutach i nie byłam jedyna. Żałuję tylko straconego czasu.

 

Na pocieszenie udałam się do sali filmowo – serialowej na „Życie pirata w odcinkach”, gdzie okazało się, że mowa jest o serialu, o którym nigdy nie słyszałam, niemniej zaciekawiło mnie to, bo prowadząca odnosiła fabułę telewizyjnego show do historycznych postaci i wydarzeń, które posłużyły za pierwowzór. Na pewno mniejsza strata czasu niż ta nieszczęsna „Magia u Słowian”

 

Na szczęście potem było już tylko lepiej. Trafiłam na połowę prelekcji o pieniądzach… Miałam wrażenie, że nagle znalazłam się na uniwersytecie ekonomicznym, ale w żadnym razie nie jest to przytyk. Prowadzący (Paweł Marszałek, wg strony Pyrkonu) opowiadał z taką charyzmą, że słuchałam z zainteresowaniem mimo nikłej znajomości tematu. Widać było, jak wielką wiedzę miał ten pan i potrafił o tym mówić ze swobodą i w sposób tak zajmujący, że sama po sobie nie spodziewałam się takiego zainteresowania walutą.

 

Pozostając w sali naukowej znalazłam się „W warsztacie alchemika”, ale niewiele pamiętam z tego wystąpienia, więc wnioskuję, że nie było ono zbyt porywające.

 

Najlepsze jednak było jeszcze przede mną. Nigdy wcześniej nie miałam okazji zetknąć się z Marcinem Mortką, z którego twórczością zaczęłam zapoznawać się dopiero niedawno. Odbiór z mojej strony był jednak na tyle pozytywny, że bardzo zależało mi, żeby pójść na spotkanie z nim i posłuchać co ma do powiedzenia.

 

Pierwszą taką okazję miałam na panelu w bloku anglojęzycznym pt. „Are Slavic motives gaining popularity?”, prowadzonym przez Mihaelę Perkovic z Chorwacji – osobę idealną do tego zadania. Zrobiła to świetnie, doskonale władając językiem i mając w sobie tyle energii, że bez trudu dzieliła się nią z publicznością. Jej gośćmi byli Małgorzata Saramonowicz oraz właśnie Marcin Mortka.

 

Nie tylko ja byłam oczarowana sposobem wypowiadania się autora, a jego swobodnej rozmowy z prowadzącą mogłabym słuchać do końca konwentu. Trochę mniejsze wrażenie zrobiła na mnie pani Saramonowicz, jednak raczej w sposobie niż w treści mówienia, nieco zbyt spokojnym i wyważonym w porównaniu z pełnymi werwy słowami jej towarzyszy.

 

Ten panel utwierdził mnie w przekonaniu, że MUSZĘ dostać się na spotkanie autorskie z Marcinem Mortką. Nie udało mi się wejść do sali literackiej na poprzedzającą je prelekcję o bestiariuszu słowiańskim, ale nie narzekałam, bo godzinny odpoczynek przed drzwiami nie był wcale taki zły.

 

Zdaję sobie sprawę, że piszę dla strony poświęconej Tolkienowi i być może nie wypada tworzyć peanów na cześć innych autorów, ale w tym przypadku sumienie nie pozwala mi przemilczeć. Przed tym spotkaniem przeczytałam zaledwie dwa tytuły pana Mortki, ale już one oczarowały mnie swoim humorem i dawno nie trafiłam na powieść, która wciągnęłaby mnie do tego stopnia. Jak się okazało, człowiek, który je stworzył, zdaje się być uosobieniem swoich dzieł. Przekazywał informacje o sobie bez cienia pychy (co zdarza się niektórym pisarzom), okraszając je tym niewymuszonym humorem, który rozświetlał uśmiechem twarze najbardziej ponurych słuchaczy. Zdradzał tym wszystkim lekkość umysłu, inteligencję i zdolność do porywania za sobą ludzi, jakie zauważałam, czytając jego „Morza Wszeteczne”. Mogłabym tak pisać w nieskończoność, ale że nie na tym polega relacja z konwentu, więc po prostu pozostawiam to krótkie uznanie dla osoby Marcina Mortki.

 

Tak skończyła się sobota.

Dodaj komentarz