Relacja z ENEMEF: Noc Reżyserskich Wersji Władcy Pierścieni!

Chociaż nocne maratony ekranizacji powieści Tolkiena nie są już dla mnie nowością, po raz pierwszy miałam okazję wybrać się nie na “Hobbita”, a na “Władcę Pierścieni”, w dodatku jego reżyserskie filmy wzbogacone o dodatkowe sceny. Co prawda pół doby w kinie może brzmieć przerażająco, nie zniechęciło to jednak fanów trylogii z Olsztyna i okolic do stawienia się na miejsce w zaskakująco licznym gronie.

Muszę przyznać, że już wcześniej znałam wersje reżyserskie, więc nie zaskoczyły mnie dodatkowe sceny. Jestem jednak przekonana, że dla wielu widzów stanowiły one miłe urozmaicenie znanego filmu. Można było bawić się w porównywanie obu wersji i wyszukiwanie w nich różnic, umilając sobie czas i odganiając tym samym senność przychodzącą w nocy. Ponadto część scen wyjaśniała owiane zagadką tajemnice – na przykład skąd się wziął koń Brego, który ocalił Aragorna i zabrał go do Helmowego Jaru w drugiej części po tym, jak w trakcie walki spadł z urwiska do rzeki. Inne zaś wywoływały na naszych twarzach uśmiech – kto go nie miał, gdy Gimli starał się zdmuchnąć rękę widma, gdy wraz z Aragornem i Legolasem werbował armię umarłych.

Nie znaczy to jednak, że nic nowego nie wyniosłam z seansu. Na maratonie Enemefa odkryłam różne drobiazgi, które wyraźnie było widać na wielkim ekranie, a czego nie zauważyłam uprzednio, mimo wielokrotnego oglądania. Na przykład nieraz na policzkach aktorów widać spływające łzy towarzyszące łamiącym serce wydarzeniom – a takie szczegóły ciężko dojrzeć na domowym telewizorze. Znacznie jednak wzbogacają choćby samą grę aktorską i zwiększają emocjonalność scen. Inne aspekty również stają się wyraźniejsze przy oglądaniu filmu w kinie – lepiej widać śledzącego Drużynę Pierścienia Golluma czy zapalające się sygnały, gdy Pippin wzywa z Minas Tirith pomoc Rohanu. Nie mówiąc już o zwiększonej spektakularności choćby latających bestii Nazguli w większej skali. Dla osób, które w czasie pierwszego wystawiania “Władcy Pierścieni” były za młode, by obejrzeć go w kinie, jest to świetna okazja do nadrobienia zaległości.

Jedyna nieprzyjemność na maratonie wywołana była mym własnym roztargnieniem – nie zabranie żadnego jedzenia na dwanaście godzin seansu jest zdecydowanie błędną decyzją. Sam maraton natomiast oceniam bardzo pozytywnie – w końcu kinowego klimatu nie odwzoruje nic, żadne oglądanie filmów w czterech ścianach. Dzięki Enemefowi możemy po latach od premiery ponownie zasmakować zatonięcia w świecie Tolkiena.

 

Dodaj komentarz