Pyrkon 2016. Dzień I – relacja

Długo wyczekiwany weekend kwietniowy nareszcie nadszedł… I szybko minął. Pozostawił jednak wiele wspaniałych wspomnień, które wystarczą za pociechę na najbliższy czas.

Pyrkon, jeden z największych konwentów fantastycznych w Polsce, ruszył dnia 8 kwietnia, choć przygotowania do niego trwały o wiele, wiele dłużej. W ów piątek obudziłam się z zupełnie inną energią niż zwykle, gotowa dotrzeć na teren Międzynarodowych Targów Poznańskich na czas, żeby wycisnąć z tego weekendu jak najwięcej.

 

PIĄTEK

Oczywiście, nie zdążyłam na inaugurację. To akurat wynikało z mojego guzdrania się, więc dotarcie tam opóźniło się zaledwie o jakieś pół godziny. Zupełnie inaczej było z osobami, które nie miały okazji kupić wejściówek wcześniej.

 

Otóż pierwszą rzeczą, która rzucała się w oczy zanim jeszcze zbliżyłam się do MTP nie były niesamowite kostiumy czy wspaniałe dekoracje, a gigantyczna kolejka ciągnąca się wzdłuż ulicy Roosevelta.

 

Miałam to szczęście, że przebywając w Poznaniu mogłam kupić bilet dzień wcześniej omijając trudy czekania, więc przecisnęłam się przez tłum, minęłam bramkę i w końcu mogłam odetchnąć Pyrkonowym powietrzem. Zaczęło się.

 

Jeśli jednak łudziłam się, że kolejki dotyczą tylko kas biletowych, to owe złudzenia szybko zostały rozwiane. Miałam nadzieję dostać się na „Tak złe, że aż chce się oglądać”, ale tłum przed salą filmowo – serialową skutecznie zweryfikował moje plany. Analogiczna sytuacja miała miejsce przy sali literackiej, gdzie odbywała się prelekcja „Duchy, Hitler i latające spodki…”. Kolejka na kolejce, kolejką poganiana. Po prostu Kolejkon.

 

I tak oto nowym celem stała się Sala Ziemi i punkt programu pod tytułem: „Na dywanie z piasku. Baśnie arabskie.”. Mimo początkowego rozczarowania, muszę przyznać z czystym sumieniem, że nie żałuję. Na scenie zjawiło się dwóch mężczyzn – jeden, ubrany w strój przywodzący na myśl ludzi pustyni, oraz drugi, w najzwyklejszych spodniach i koszulce, ale za to uzbrojony w instrument strunowy zwany, jak się później dowiedziałam, „oud”.

 

I zaczęły się baśnie. Opowiadane w przepiękny sposób, bez trudu tworzące w mojej głowie obrazy wydarzeń, których opis przedstawiał mężczyzna w arabskim stroju. Muzyka płynąca spod palców tego drugiego przenosiła mnie w bajkowy świat. Niemal czuło się piasek pustyni, przesypujący się wśród gorących podmuchów wiatru.

 

Trudno wyobrazić sobie lepsze rozpoczęcie Pyrkonu niż to, które zafundowała mi Karawana Opowieści – autorzy występu.

 

Drugą prelekcją, na którą udało mi się dostać, było „Larpowanie dla początkujących.” Nie wiem, czy kiedykolwiek wykorzystam zdobytą tam wiedzę, natomiast myślę, że to odpowiedni moment, żeby wspomnieć o tej właśnie zalecie festiwalu: mnóstwo spotkań dla początkujących, czy nawet zupełnie zielonych w różnych aspektach świata fantastyki. Zawsze chciałeś wziąć udział w sesji RPG, ale nie wiesz, czy się tam odnajdziesz? Spokojnie, wszystko ci powiemy! A może zamierzasz rozpocząć przygodę z cosplayem? Bardzo proszę, garść wskazówek. Konwent daje zawsze mnóstwo możliwości odkrywania zupełnie nowych rzeczy, nawet jeśli wcześniej nie miało się z nimi styczności. LARPy, RPGi, planszówki, anime i wiele innych rzeczy, o których można się dowiedzieć czegoś „na początek”.

 

Ale Pyrkon to znacznie więcej niż pogadanki na różne fantastyczne tematy – tam nie ma czasu na nudę. Można było zagubić się między straganami w pawilonie wystawców albo zrobić sobie wycieczkę wokół obozów, rozstawionych w budynku 3A, wśród których dominowały te w klimacie postapo, jednak trafiłam też na wioskę tolkienowską czy średniowieczną.

 

 

Samo obserwowanie tej masy ludzi przebranych za tak różnorodne postaci – z gier, filmów, seriali, książek, komiksów, mang – wystarczało za nieustającą rozrywkę. Doskonale patrzy się na Wiedźmina przybijającego piątkę z lordem Vaderem, czy Ironmana w swobodnej pogawędce z Gandalfem.

 

Dla tych, którzy znudzili się siedzeniem w salach i bierną rozrywką również coś przygotowano. Dla rozruszania kości wzięłam udział w warsztatach tańca bretońskiego, prowadzonych przez człowieka o pseudonimie Jezus lub Druid. Zaczęliśmy od Chapelloise, znanego w szerszym kręgu jako belgijka, choć pewnie tancerze oburzyliby się na te słowa, ponieważ słyszałam opinię, że to nie jest ten sam taniec. Niemniej dla laika wygląda tak samo i podobnie się go tańczy, więc nie będziemy wchodzić w profesjonalne nazewnictwo. Warto jednak było to zobaczyć – tłum ludzi w tańcu, czasem ktoś się zgubił, a wtedy robiło się spore zamieszanie, jednak było w tym wiele pozytywnej energii.

Po bieganiu w belgijce przyszedł czas na coś spokojniejszego, taniec o nazwie Hanter Dro, przy którym mogliśmy odpocząć, dreptając w niezbyt szybkim tempie. Ale żeby zbytnio nie ostygnąć, w końcu przeszliśmy do tańca, którego nazwy nie potrafię znaleźć, ale był o wiele żywszy. Tu zrezygnowałam z dalszych warsztatów, nieco zniechęcona faktem, że więcej było gadania niż tańczenia, ale czas spędzony na Arenie zaliczam do udanych.

 

Po kilkugodzinnej przerwie od zamkniętych sal udałam się na nieco nudnawą prelekcję o tym, czy w przyszłości maszyny zastąpią ludzi, jednak nie dotrwałam do finału. W końcu trzeba było wrócić do mieszkania i zaznać trochę snu, żeby rano wstać wypoczętą i gotową do kolejnego dnia.

 

Jedna myśl na temat “Pyrkon 2016. Dzień I – relacja

Dodaj komentarz