O „Bitwie Pięciu Armii” – recenzja
O filmowej adaptacji „Hobbita” powiedziano już chyba wszystko. Minęły miesiące od premiery ostatniej części i przez ten czas internet zaroił się od recenzji i opinii na ten temat. Każda z nich zawierała w sobie sporą dawkę krytyki, jednak nie wszyscy są zgodni co do mocnych i słabych stron ekranizacji. Ale powiedzmy sobie szczerze, czy w ocenie jakiegokolwiek filmu można być w pełni obiektywnym?
„Bitwa Pięciu Armii” spotkała się ze sporą krytyką ze strony fanów twórczości J.R.R. Tolkiena, ale czy trzeba traktować ją tak ostro? Zapraszam do zapoznania się z moimi odczuciami wobec ostatniej części filmowego „Hobbita”.
Nie będę się rozwodzić nad kwestią niezgodności z fabułą, bo wszyscy wiemy, że reżyserowi trudno powstrzymać się od dodania nieco od siebie w postaci dodatkowych wątków miłosnych czy bardziej spektakularnych walk i jestem w stanie to zaakceptować, w końcu świat filmu znacząco różni się od literackich realiów.
Jednak pewnej sprawy nie mogę zapomnieć ani przemilczeć – kreacja krasnoludów. Jak! – Krzyczę za każdym razem. – Jak można stworzyć przystojnego krasnoluda! Nie potrafię się z tym pogodzić, szczególnie, że postać Gimiliego we Władcy Pierścieni została oddana idealnie, zupełnie inaczej niż w „Hobbicie”. Jak wielki był to problem, by zrobić to samo z Thorinem, Kilim, Filim i spółką? A skoro już przy efektach jesteśmy, to na krytykę zasługuje też bezsensowny nadmiar komputeryzacji całego filmu. Jak to możliwe, że ponad dziesięć lat od pojawienia się na ekranach kin Władcy Pierścieni – kiedy to technika powinna znacznie pójść do przodu – Śródziemie wydaje się o wiele mniej realistyczne niż wówczas?
Oczywiście, Jackson mógłby się wybronić, twierdząc, że świat w prequelu Trylogii był o wiele bardziej baśniowy, więc takim też go uczynił, jednak ta baśniowość nijak ma się do sposobu, w jaki przekazano całą historię – było w niej znacznie więcej dramatyzmu niż można by oczekiwać od bajki dla dzieci.
Jeśli chodzi o autorski wątek miłosny wstawiony znikąd przez reżysera, to mam mieszane uczucia. Na pewno ubarwił fabułę, dodał trochę emocji, subtelności, by film nie opierał się tylko na scenach walki, ale… miłość elfa i krasnoluda? Fakt, Kili był najmniej krasnoludzkim ze wszystkich przedstawicieli swojej rasy w całej historii gatunku fantasy, jednak trochę odrzuca mnie myśl, że krasnolud mógłby stworzyć udany związek z piękną leśną elfką, która wedle realiów Śródziemia przewyższa go wzrostem o dobre pół metra! Pomijając nawet kwestie anatomiczne, te dwie rasy są zbyt różne – elfy jako Dzieci Illuvatara, piękne, potężne, miłujące lasy i przestrzenie, z umysłem błądzącym w mistycznych sferach. Z drugiej strony krasnoludy, powołane do życia przez Aulego wbrew woli Jedynego, małe, krępe, zakochane w bogactwach i kopalniach, które wiodą życie pod ziemią i są o wiele bardziej prostolinijne. Wiem, że w twórczości nie tylko fantasy miłość jest siłą, która przezwycięża wszystkie podziały i przeciwności losu… Cóż, być może stałam się trochę cyniczna, ale nie dociera to do mnie i nie jestem w stanie uwierzyć w realność takiego związku.
Jednak jeśli zmuszę się do zignorowania faktu, że Kili i Tauriel należeli do tak odmiennych ras, sam wątek ich miłości wydaje mi się ciekawy i poruszający. Szczególnie podobało mi się jego zakończenie – emocje elfki wydawały się zupełnie prawdziwe, zgodne z rzeczywistością. Nie było artystycznych dwóch łez i chlipnięcia, lecz widziałam rozpacz i serce pękało dla tej utraconej miłości.
Ale co w tym wszystkim robił Legolas? Czy on kochał Tauriel, czy raczej opiekował się nią z innego powodu? Prawdę mówiąc, wolę sobie wmawiać, że bohater mojej młodości w zamyśle Jacksona nie stał się tragiczną ofiarą nieodwzajemnionej miłości, gdy musiał patrzeć, jak jego wybranka oddaje swoje serce innemu. Wszystko jednak wskazuje na to, że tak właśnie było, a przez to zrobiło mi się go szkoda. A przecież Legolas nie jest od tego, żeby mu współczuć!
Nie podobał mi się również sposób ukazania śmierci Filiego. On w końcu też był jednym z głównych bohaterów filmowej adaptacji, a jego zgon został potraktowany po macoszemu. Kiliemu poświęcono wiele minut, wiele łez i bolesnych szlochów, ale co z jego bratem? Ot, umarł. I tyle. Toż to jawna niesprawiedliwość!
Ostatnia sprawa, która wywołała we mnie krzyk oburzenia – wydaje mi się, że Jackson przesadził z „zabawnymi scenami” i wstawił je w zupełnie nieodpowiednich momentach. Uderzyło mnie to od samego początku – ujrzałam poruszający obraz tragedii, która dotknęła ludność Esgaroth, ich lament, cierpienie, histeryczne poszukiwania członków rodziny – to wszystko sprawiało, że w oku kręciła się łezka. Aż tu nagle, pośrodku tego dramatu, pojawia się promieniująca żałosnością postać Alfrida, która prawdopodobnie miała zmusić mnie do śmiechu. W takiej chwili?
Być może chciał rozładować emocje, by widz nie wypłakiwał oczu już na pierwszych scenach, ale moim zdaniem tak się nie robi. Jeśli już poruszył moje serce, to powinien dać mi szansę przeżyć to tak, jak owa scena na to zasługuje, bo nic nie denerwuje mnie bardziej niż moment, kiedy nie wiem, czy śmiać się, czy płakać. Podobnie było z postacią Dáina, który faktycznie mógł być krasnoludzko rubaszny, jednak znowu pojawia się w nieodpowiedniej chwili.
Nie przeczę, humor w filmach się przydaje, a nawet powiem, że jest diabelnie ważny, ale to w moim odczuciu zupełnie twórcom nie wyszło. Niektóre sceny były aż żenujące i zakrawały na groteskę, ujmując przy tym uroku emocjonalnym przeżyciom widza.
Cóż, nie chciałam być tak wylewna w swojej krytyce, ale są sprawy, których nie mogłam pominąć. Nie myślcie jednak, że dostrzegam same wady, co to, to nie! „Bitwa Pięciu Armii” ma na pewno parę mocnych punktów.
Przede wszystkim emocje. Jestem może trochę wyczulona na tym punkcie, ale naprawdę uwielbiam oglądać emocjonalne przeżycia bohaterów i to Jacksonowi udało się oddać w realny, pozbawiony przesady i zbędnego patosu sposób. Nie oceniam tu gry aktorskiej, bo nie mam ku temu kompetencji, ale sam sposób, w jaki zostały napisane te sceny. Wewnętrzna walka Thorina, ogarniętego szaleńczym pożądaniem Arcyklejnotu – choć pozbawiona spektakularnych efektów czy nagłych zwrotów akcji – wciągnęła mnie do tego stopnia, że niemal zsunęłam się z krzesła. Równie dobrze przedstawiono dylematy moralne nękające resztę drużyny, którą postawiono przed trudnym wyborem między wiernością swojemu królowi a wewnętrzną niezgodą z jego decyzjami. W tym aspekcie twórcy – jak to mówią – „dali radę”.
Sporną kwestią jest oczywiście „grawitacja versus Legolas”. I zapewne większość z was się ze mną nie zgodzi, ale mi się to podobało. Zdaję sobie sprawę jak mało realna była scena, w której skakał po spadających kamieniach, jednak… No proszę was, to jest Legolas! Pozwólmy mu być superbohaterem, doskonałym wojownikiem, zawsze w odpowiednim miejscu i czasie. Ja właśnie czegoś takiego od tej postaci oczekiwałam. Poza tym, nie ma co narzekać, przecież w końcu zabrakło mu strzał, pamiętacie? Oczywiście nie jestem obiektywna, bo prawdę mówiąc ciężko mi się zdobyć na krytykę względem tego elfa, który – przyznaję – był moją pierwszą filmową miłością i mimo że już dawno pozbyłam się słabości do długowłosych pięknot z łukiem, to jednak sentyment pozostaje i Legolasa utożsamiam z kimś idealnym. To samo można powiedzieć o Thranduilu, wożącym się na łosiu (czy może jeleniu?) o olbrzymim porożu. Fakt, w pierwszej chwili pomyślałam, że to śmieszne i przesadne, ale później przyszło mi do głowy, że przecież elfy właśnie takie są – absurdalnie doskonałe.
Z zaaferowaniem oglądałam także sceny w Dol Guldur, szczególnie tę, w której Gandalf, Saruman, Elrond i Galadriela stawiają czoło Sauronowi, choć może była trochę ze krótka jak na mój gust. Co prawda po przemyśleniu sprawy wiem, jak bardzo fakt, że to właśnie Galadriela odesłała Czarnoksiężnika, jest daleki od wszelkiej logiki. Wiemy przecież, że ona była elfką – w istocie potężną, ale wciąż tylko elfką, natomiast mierzyła się z Majarem, będącym najpotężniejszą istotą w Śródziemiu od czasów Morgotha, a nie sprostali mu ani Gandalf, ani Saruman. Jednak oglądając film, nie myślałam w tych kategoriach i raczej zachwycałam się, jak wspaniałą heroinę gra Cate Blanchet.
Jednym z mocnych punktów tej części „Hobbita” okazało się według mnie zakończenie. Jackson trafnie nawiązał do wydarzeń z Władcy Pierścieni, umieszczając scenę, w której Thranduil wysyła swojego syna na poszukiwanie Aragorna zwanego Obieżyświatem, który ma odegrać kluczową rolę w dziejach świata. Jeszcze większej spójności dodaje ostatnia scena, kiedy to Gandalf ponownie staje na progu Bag End, by obudzić ducha przygody w kolejnym z Bagginsów.
Zatem, czy filmowy Hobbit jest hitem, czy raczej niewypałem? Powiem tak: jest cała masa rzeczy, do których można się przyczepić – od komputerowych efektów po autorskie wątki twórców – ale przyznam szczerze, że siedząc w kinie, seans oglądałam z przyjemnością. Czasem się uśmiechałam, czasem czekałam w napięciu, a nawet potoczyło się kilka łez, co przyznaję nie bez wstydu. Oczywiście, można było zrobić to lepiej, ale powiedzmy sobie szczerze, że łatwo jest krytykować, siedząc przed komputerem. Pozostawiam wam do rozstrzygnięcia, czy warto ten film polecić komukolwiek.